Pop-Czytelnik

Thursday, September 11, 2008

Zło jest głupie

"Jest to przecież oczywiste,
Każdy uczeń to rozumie -
Cele małpim są wymysłem,
Środki tylko ludzkim dziełem.
Chyżo przybywa, przyświadczyć skory
Rozum - stręczyciel na służbie mandryla,
Złośliwych pawianów powiernik;
Przybywa Filozofią wzdęty,
Ale płaszczący się przed tyranami;
Przybywa ten rajfur prusactwa
Z patentowaną Hegla Historią;
Przybywa z medycyny pomocą
By aplikować aphrodisiacum -
Króla małp hormony;
Przybywa z rymami i Retoryką
By pisać mu mowy;
Przybywa z Rachunkiem - całkowym i różniczkowym
Aby obliczyć dokładnie tor lotu rakiet
Godzących prosto w sierociniec
Po oceanu drugiej stronie;
Wymierzywszy je, przybywa z kadzidłem
Do Matki Bożej prosić Ją kornie
By celnym był jego pierwszy cios."

Aldous Huxley "Małpa i Duch", Phantom Press International, Gdańsk 1991

"Małpa i Duch" (w oryginale "Ape and Essence", tłumaczone również jako "Małpa i istota rzeczy"), futurystyczna wizja Huxley'a, przenosi nas w świat Ameryki po trzeciej wojnie światowej, wyniszczonej wybuchami bomb atomowych, radioaktywnym promieniowaniem i chorobami, Niedobitki walczą tam o przeżycie, kontrolowani przez kościół Beliala, Władcy Much i źródła ludzkich cierpień. Świat ów widzimy oczami przybysza z Nowej Zelandii, jedynego nie zniszczonego rejonu na Ziemi, przybysza, który mimo wszechobecnego cierpienia znajduje miłość, której nie potrafił odkryć w rodzinnych stronach.

Mimo, że napisana w roku 1948 jako ostrzeżenie przed tak wyniszczającymi zjawiskami, jak nacjonalizm, totalitaryzm i niekontrolowany rozwój technologii, wizja jest wciąż aktualna w dzisiejszych czasach. Mimo, że świat powoli zaczyna radzić sobie ze zbrodniczymi ideami, człowiek wciąż jest zdolny do samozagłady. Wciąż toczy wojny, wciąż zabija za nic, wciąż niszczy siebie i całą rodzinę przez alkohol czy papierosy, gwałci swoje córki, wychodzi do kościoła jako przykładny i religijny chrześcijanin, a na ulicy bije Żydów i Murzynów.

Nienawiść, która w powieści Huxley'a doprowadziła do destrukcji, wciąż istnieje w człowieku i mimo, że pozornie żyjemy w czasach pokoju, wciąż tak niewiele dzieli nas od samozagłady. Huxley widział to w latach 40-tych, dziś niektórzy również to widzą, ale są to nieliczne jednostki. Jak to się dzieje, że jedni dostrzegają to niebezpieczeństwo już w dzieciństwie, a inni przez całe życie żyją w nienawiści?

Wednesday, March 12, 2008

Myślące oceany, granice nauki i inne kosmity, czyli nieżyciowe wynurzenia o zapatrzeniu w siebie

"... nie chcemy zdobywać kosmosu, chcemy tylko rozszerzyć Ziemię do jego granic. Jedne planety mają być pustynne jak Sahara, inne lodowate jak biegun albo tropikalne jak dżungla brazylijska. Jesteśmy humanitarni i szlachetni, nie chcemy podbijać innych ras, chcemy tylko przekazać im nasze wartości i w zamian przejąć ich dziedzictwo. (...) Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Nie wiemy, co począć z innymi światami. Wystarczy ten jeden, a już się nim dławimy. Chcemy znaleźć własny wyidealizowany obraz; to mają być globy, cywilizacje doskonalsze od naszej, w innych spodziewamy się znowu znaleźć wizerunek naszej prymitywnej przeszłości. Tymczasem po drugiej stronie jest coś, czego nie przyjmujemy, przed czym się bronimy (...)."
Stanisław Lem "Solaris", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002

Miałem problem z wyborem cytatu z "Solaris", bowiem żaden fragment tej powieści wyjęty z kontekstu nie przekaże, czym ona tak naprawdę jest. Podszewka science-fiction jest w niej tylko pretekstem do łączenia różnych gatunków. Mamy tu bowiem romans, dramat psychologiczny, tragedię (prawie w greckim wydaniu) i traktat filozoficzno-naukowy naraz.

Mnogości gatunków towarzyszy mnogość tematów, które Lem porusza. Mamy tu studium psychologiczne, traktat o naturze nauki, o człowieczeństwie, miłości i cierpieniu, niemożności komunikacji, a wszystko to łączy się ze sobą i przeplata, tworząc uderzającą rozmachem i pomysłowością całość.

O wszystkich wątkach nie sposób pisać w krótkim poście, ale jedną z cech "Solaris", jakie mnie uderzyły, było zanurzenie fabuły w obcości, nieludzkości i osamotnieniu. Tytułowa Solaris to planeta odkryta przez ludzi w nieokreślonej przyszłości, pokryta dziwnym, galaretowatym oceanem, który okazuje się być jednym organizmem, obcą formą życia. W miarę czytania dowiadujemy się, że w ciągu niespełna stu lat badań ludzkości nie udało się odkryć istoty solaryjskiego oceanu i, pomimo usilnych starań, nie udało się również nawiązać z nim kontaktu.

Ocean jest czymś obcym, niezrozumiałym dla człowieka - jak "bogowie" u Lovecrafta - czymś, z czym człowiek nie ma możliwości się porozumieć, czymś, czego nie ma szansy pojąć. Ludzkość zadufana w nauce napotyka granice swojego poznania i, okazuje się, te granice wcale nie są czymś odległym. Wystarczy wyjść poza ziemskie spojrzenie, poza ludzki punkt widzenia i nauka się gubi.

Okazuje się też, że granice poznania nie dotyczą tylko tak wydumanych i przeciętnemu człowiekowi do życia niepotrzebnych spraw, jak kontakty między cywilizacjami. Ludzki punkt widzenia okazuje się przecież niewystarczający przy bardziej "przyziemnych" problemach - znamy przecież budowę człowieka, mechanizmy działania zwierząt, roślin, ale to w żadnym wypadku nie zbliżyło nas do poznania istoty życia jako takiego (podczas badań nad oceanem powstały całe biblioteki o tworzonych przez niego formach, jednak to nie pomogło w poznaniu jego istoty). W samym człowieku istnieje punkt, którego nauka nie potrafi przeskoczyć. Emocje można tłumaczyć procesami zachodzącymi w mózgu, działaniem hormonów, a przecież nie oddaje to skomplikowania ludzkiej psychiki, nie tłumaczy nieraz nielogicznych zachowań człowieka. Materialny punkt widzenia bardzo szybko natrafia na miejsce, gdzie kończą się możliwości jego zastosowania.

Człowiek jest z natury egoistą, ale to zamknięcie w samym sobie zamyka go na wszystko inne. Zarówno w skali mikro, jak i makro.

Tuesday, December 25, 2007

O śmierci (ale krótko)

Śmierć ptaka

Śmierć ptaka to jest
mała śmierć
śmierć ptaka to jest
śmierci część
śmierć ptaka to jest
dla człowieka
mała śmierć
śmierci ćwierć
dziesięć deka.

Śmierć ptaka to jest
koci skok
śmierć ptaka to jest
strzał i mrok
śmierć ptaka to jest
żal niewielki
kres bez łez
oczy jak dwie
snu kropelki.

Dla ptaka to lot
w jądro chmur
dla ptaka to lot
martwych piór
dla ptaka to lot
w którym nie ma
ani drzew
ani rzek
ani nieba.
Nie ma nic.

Śmierć ptaka to jest
kropla krwi
bardzo podobna do twej
kropli krwi
bardzo podobna do twej
otchłań taka
ten sam próg
bramy trwóg
ten sam próg
bramy trwóg
więc nie lekceważ
śmierci ptaka
nie lekceważ.


Jeremi Przybora,
znalezione na:
www.turnau.com.pl

a)Jestem wegetarianinem, ale nie ma to większego związku z samym wierszem.
b)Nie ma śmierci małej. Nie ma.

Wesołych Świąt!

Sunday, October 21, 2007

Idealna biblioteka, czyli zło absolutne

"(...) pozwolę sobie teraz opisać dziewiętnastopunktowy wzorzec złej biblioteki. (...) Dobra biblioteka w znaczeniu złej biblioteki (a więc dobry przykład negatywnego wzorca, jaki staram się zbudować) musi być przede wszystkim ogromnym koszmarem, musi być totalną zmorą (...).

C. Sygnatury winny być niemożliwe do przepisania, w miarę możliwości rozbudowane, aby ten, kto wypełnia rewers, nie miał nigdy dość miejsca na wpisanie ostatnich symboli i uznał je za nieważne, a dzięki temu obsługujący mógł zwrócić rewers z żądaniem uzupełnienia.

D. Czas między zamówieniem a dostarczeniem książki winien być bardzo długi.

E. Nie należy dawać więcej, niż jedną książkę naraz.

F. (...) Biblioteka winna zniechęcać do jednoczesnego czytania kilku książek, gdyż od tego można dostać zeza.

H. Bibliotekarz winien uważać czytelnika za wroga, nieroba (w przeciwnym razie byłby przecież w pracy), za potencjalnego złodzieja. (...)

K. Należy zniechęcać do wypożyczania. (...)

M. Godziny otwarcia winny ściśle zgadzać się z godzinami pracy, przedyskutowanymi z góry z przedstawicielami związków zawodowych; całkowite zamknięcie biblioteki w sobotę i niedzielę, a także wieczorami i w godzinach posiłków. (...)

R. Jeśli tylko się uda - żadnych ubikacji.

S. (...) w sytuacji idealnej czytelnikowi nie powinno przysługiwać prawo wstępu do biblioteki; zakładając jednak, że wtargnął nadużywając w małostkowy i mało sympatyczny sposób swobód przyznanych mu na podstawie zasad roku 1789 (...), w żadnym razie nie może i nigdy nie będzie mógł mieć dostępu do półek z książkami - poza pośpiesznym przemknięciem przez bibliotekę podręczną."

Umberto Eco "O bibliotece", Ossolineum, Wrocław 1990

Dziś, po tak długim braku nowych notek, porozmawiamy, drodzy Internauci, o literaturze śmiertelnie poważnej i śmiertelnie nudnej, na dotatek zajmującej się tematami tak śmiertelnie nudnymi i znajdującymi się na peryferiach normalnego życia, jak biblioteka. Jak każdy wie, drogi Internauto, biblioteka to taki budynek, który nic nikomu nie daje, bo jego działalność polega na pożyczaniu książek.

Pożyczaniu książek. Każdemu, kto chce czytać.

Pożyczaniu książek. Phi, kto dziś czyta? Każda biblioteka jest stara i zakurzona, a jej działalność nie służy nikomu i niczemu, bo, jak wiemy, w dzisiejszych czasach nikt nie chce czytać. Literatura traktująca o bibliotekach jest więc siłą rzeczy jeszcze bardziej nudna i nikomu niepotrzebna.

I tu muszę wyznać coś szokującego, coś, co postawi mnie w szeregu dziwaków oderwanych od rzeczywistości. Ja czytam (choć pewnie niektórzy z Was już to wiedzą lub domyślili się po pobieżnej lekturze tego bloga). Czytam i nie dość, że to lubię, to czytam często dwie lub więcej książek naraz. I lubię chodzić do biblioteki.

Książkę, którą dziś cytuję, nie przeczytałbym raczej, ba, nawet bym o niej nie słyszał, gdyby nie była polecona jako lektura na zajęciach w mojej uczelni. Muszę przyznać, że trochę się bałem tej lektury. Bałem się, że będzie śmiertelnie nudna i poważna, pomimo niewielkiej objętości (raptem paręnaście stron). Ale nie była. Eco zdołał zainteresować mnie tematem, a nawet udało mu się przemycić dość dużą dawkę humoru, co można zobaczyć w powyższym cytacie.

Cytat ów miał być jednak nie tylko dowodem, że ci śmiertelnie nudni intelektualiści potrafią żartować na bardzo wysokim poziomie i podchodzić do śmiertelnie poważnych rzeczy z dystansem. Tekst miał być również pretekstem do wspomnienia o bibliotece w Nottingham, w którym to mieście miałem okazję mieszkać w czasie tegorocznych wakacji i którą to bibliotekę odkryłem w czasie moich wojaży. A oto co nieco o bibliotece w Nottingham.

Piękny budynek. Cztery piętra. Masa książek. Darmowy dostęp do internetu. Codziennie świeże gazety. Na piętrach stoliki do korzystania z książek na miejscu, na parterze fotele i kanapy. Niemal każdego dnia jakieś nowości. Otwarty dostęp do półek. Nie wiesz, czy czytać to, co odkryłeś, czy iść odkrywać nowe cuda.

O takiej bibliotece pisze Eco po przedstawieniu idealnej złej biblioteki. O wyprawie do niej pisze na przykład:

"Nie zawsze wychodzi się z tego żywym, wśród regałów (...) bardzo łatwo można na przykład popełnić morderstwo i ukryć trupa pod półkami z atlasami geograficznymi, a odnaleziony zostanie po upływie całych dziesięcioleci."
Umberto Eco "O bibliotece", Ossolineum, Wrocław 1990

Może biblioteka w Nottingham nie jest aż tak ogromna, ale jej rozmiar wystarczył, bym pomyślał, że mógłbym tam spędzić całe życie, gdyby ktoś nabrał ochoty dostarczać mi jedzenia i picia. Ja wcale nie jestem bibliofilem. Myśl, że aby przebrnąć w całości przez bibliotekę w Nottingham, nie starczyłoby mi życia, nie mówiąc już o pochłonięciu zawartości największych bibliotek świata, napawa mnie tylko przerażeniem i poczuciem straty nie do odrobienia.

Thursday, May 24, 2007

Czy jesteś cool?

"Dziś większość ludzi stawia na byt publiczny. Poza tym lansowana jest naturalność. Niestety, fałszywie pojęta - graniczy nieraz z ekshibicjonizmem. To, co kiedyś miało prawo wydarzyć się tylko w czterech ścianach, teraz może (powinno?) mieć publiczność. Wiem, obyczajowość musi się zmieniać. Ale dlaczego ton nadaje prostactwo?

Najgorsze jest to, że jesteśmy zmuszani do uczestnictwa w spektaklach, które zupełnie nie są interesujące. Co więcej, żenują przypadkowych obserwatorów - choć bynajmniej nie krępują wykonawców. Dla nich sceną są wszystkie miejsca publiczne: ulica, metro, przystanek autobusowy, centrum handlowe. Im większy tłum dookoła, tym lepiej. Manifesują postawę cool.(...)

Niedawno w metrze zostałam wzięta w dwa ognie przez konsumentów kanapek. Ten z prawej pochłaniał ogromną "łyżwę" z tuńczykiem, ten z lewej - z kurczakiem. Kulinarne zapachy wypełniły wagon, żuchwy głośno pracowały, co głodniejsi pasażerowie kręcili się niespokojnie, przełykając ślinę. Chłopak, z którym sąsiadowałam z lewej, ułatwiał sobie trawienie, każdy kęs kanapki popijając sokiem z butelki. Kiedy skończył danie główne, przeszedł do deseru. W ten sposób uporał się z lunchem, zanim dojechał do stacji Politechnika. Tu wysiadł, zapewne w poczuciu sytości i sympatycznie spożytego obiadu."

Monika Małkowska "Intymność wystawiona na widok publiczny" w "Rzeczpospolita" 23 maja 2007

"I wiem niestety, że ta otwartość, ta rewolucja obyczajowa, która rozgrywa się rzekomo wokół nas, jest bardzo powierzchowna. Francuskie pocałunki na oczach wszystkich - tak, ale tylko w wersji hetero. Matki karmiące piersią w miejscach publicznych - tak, ale niezbyt zmysłowo. Kobiety w ciąży w restauracjach - tak, ale tylko od święta i tylko nad sojowym mlekiem. Czysta hipokryzja! Dlatego sama siebie karcę, gdy na widok dziewczątka piłującego w metrze paznokcie kręcę się nerwowo na siedzeniu i wymieniam porozumiewawcze spojrzenia ze współpasażerami."
Hanna Rydlewska "Najpierw prawdziwa rewolucja obyczajowa, potem niuanse" w "Rzeczpospolita" 23 maja 2007

Słowo wyjaśnienia - nie jestem stałym czytelnikiem ani entuzjastą jakiejkolwiek gazety ani nie reprezentuję żadnej opcji politycznej. Po prostu na mojej uczelni od czasu do czasu rozdawana jest "Rzeczpospolita" i z tej oferty otrzymania czegoś do poczytania za darmo zawsze chętnie korzystam. Nazwę gazety wymieniam nie po to, by ją reklamować, tylko w celach informacyjnych, z obowiązku poinformowania źródła, z którego czerpie się cytat. Tylko tyle. I aż tyle.

Przechodząc do sedna - generalnie trudno się z szanownymi paniami nie zgodzić. Nie lubię patrzeć, jak ktoś je, ja sam nienawidzę spożywać posiłku w miejscach, w których znajdują się obcy ludzie, choć zdaję sobie sprawę, że czasami nie ma innego wyjścia. Wiadomo, człowiek jeść musi i nie zawsze ma sposobność zrobić to w sposób "chroniący jego intymność". Jednak niektóre zachowania przekraczają pewną granicę - nie wiem, jak Ty, drogi Internauto, ale ja czuję się zażenowany widząc na przykład parę statecznych staruszków głośno wyrażających swoje opinie w sposób mocno "podwórkowy", czy niezbyt elegancko wyglądającego młodzika siedzącego sobie w autobusie i bez skrępowania pijącego pewien szlachetny trunek z otwartej puszki. Fakt, że z drugiego końca autobusu słyszę, jak pewien pan rozmawia sobie przez telefon, wywołuje na mojej twarzy ironiczny uśmieszek.

Wielu jednak rozróżniłoby pewne typy zachowań, które nasze szanowne felietonistki dość swobodnie ze sobą mieszają. "Bycie cool" i "bycie wieśniakiem" to raczej dwie różne rzeczy. Rozmawiam głośno przez telefon czy idę z dziewczyną z ręką przyklejoną do jej pośladka - jestem swobodny, naturalny i cool. Używam łaciny podwórkowej lub głośno się z kimś kłócę na ulicy - jestem wieśniakiem. Tylko jak nazwać zachowanie chłopaka z kanapką opisanego przez p. Małkowską?

No właśnie - czy często nie okazuje się, że bycie cool i bycie wieśniakiem to jedno i to samo?

Friday, April 13, 2007

"I nie wspominaj o szkockiej sztuce"

"-Jeśli chcesz, powróżę ci z fusów - zaproponowała panna Spink.
-Słucham? - rzekła Koralina.
-Z fusów herbacianych, kochanie. Przepowiem ci przyszłość.
Koralina wręczyła pannie Spink swoją filiżankę. Starsza kobieta spojrzała na czarne herbaciane fusy oczami krótkowidza. Ściągnęła wargi.
-Wiesz, Koralino - rzekła po chwili. - Grozi ci straszliwe niebezpieczeństwo.
Panna Forcible prychnęła i odłożyła robótkę.
-Nie bądź niemądra, April. Przestań straszyć tę małą. Chyba zaczynasz ślepnąć. Podaj mi tę filiżankę, dziecko.
Koralina posłusznie zaniosła ją pannie Forcible. Tamta uważnie zajrzała do środka, pokręciła głową i ponownie spojrzała w głąb filiżanki.
-Ojej - mruknęła - miałaś rację, April. Rzeczywiście grozi jej niebezpieczeństwo. (...)
-Co dokładnie mi grozi? - spytała Koralina.
Panny Spink i Forcible spojrzały na nią pustym wzrokiem.
-Nie wiadomo - oznajmiła panna Spink. - Fusy nie przekazują tego typu informacji. Nie nadają się. Są świetne, jeśli chodzi o sprawy ogólne, ale nie o szczegóły.
-Co mam więc robić? - spytała Koralina, lekko tym wszystkim zaniepokojona.
-Nie noś zieleni w garderobie - podsunęła panna Spink.
-I nie wspominaj o szkockiej sztuce - dodała panna Forcible."

Neil Gaiman "Koralina", Wydawnictwo Mag, Warszawa 2003

Czy panny Spink i Forcible to:
a) dwie nieszkodliwe wariatki, które nie wiedzą, co mówią
b) niewiarygodnie mądre starsze panie, których wiedza przekracza pojmowanie zwykłego człowieka.

Byłbym wdzięczny, drogi Internauto, gdybyś podzielił się ze mną swoim zdaniem w komentarzu do tej notki. Proszę o to, nawet jeśli książki Gaimana nie znasz. Jeśli natomiast Koralinę już przeczytałeś/-aś, to odpowiedz na następujące pytanie: "Co sądziłeś o pannach Spink i Forcible po przeczytaniu powyższego fragmentu?"

Myślę, że ciekawym by było, przekonać się, czy nasz wiek jest naprawdę taki materialistyczny i naukowy, jak się mówi. :)

Sunday, December 24, 2006

O tanich kredytach od Mikołaja i Coca Coli w Święta

"Prezenty. Zawracanie głowy. Gdzie się podziewa Mikołaj? - ja się pytam. Wszyscy wiemy, że daleka droga z Laponii. Widocznie globalne ocieplenie powoduje, że w końcu na czas nie dojeżdża - renifery wymiękają na gołym asfalcie i sań nie chcą ciągnąć. W efekcie co roku kwestia prezentów spada na nasze barki. Trzeba ratować honor starszego pana w śmiesznej czapce i pokupować każdemu co tam sobie życzył, udając że to "od Mikołaja". Ha! Koń by się uśmiał. I już nieważne, że korki, że kolejki, że koszty. Najsmutniejsze jest to, że nie ma w tym wszystkim ani smaku tajemnicy, ani elementu niespodzianki. Nawet dziecko wie dziś dokładnie co chce dostać i kręci nosem jak nie znajdzie pod drzewkiem podarunku zgodnego z oczekiwaniami."
Anita Lipnicka "Na co komu święta?"

Ponownie cytuję "nie-do-końca-poważną" literaturę - i znowu jest to jeden z felietonów pani Lipnickiej zamieszczony na jednym z popularnych polskich serwisów internetowych. Tym razem pani Anita traktuje o Świętach i nie byłoby w tym nic dziwnego - w końcu pod koniec roku każdy traktuje o Świętach - gdyby nie ten dziwnie krytyczny ton...

Muszę przyznać, że po przeczytaniu felietonu moje nastawienie było bardzo sceptyczne, wręcz podejrzliwe. Teksty publicystyczne p. Anity, jak dotąd, były w większości poważne, jednak pisane z dużą dozą humoru i prawie zawsze można z nich było wyłuskać pewne optymistyczne przesłanie. Tym razem jest inaczej. Piosenkarka jest zirytowana, nie kryje się z tym, a na dodatek nie próbuje doszukiwać się w obecnej sytuacji czegoś pozytywnego. Felieton kończy się akapitem przepełnionym, co prawda, cichą nadzieją, że w przyszłości będzie inaczej, jednak niezbyt napawającym w wiarę, że coś się zmieni i bezpośrednio stwierdzającym, że "jest źle". Zresztą, drogi Internauto, przeczytaj to sam:

"Pod moim oknem kocą się koty. Mam wrażenie, że to wiosna. Z drugiej strony, od paru dni śledzi mnie śledź - patrzy na mnie podejrzanym wzrokiem za każdym razem kiedy otwieram lodówkę. Chyba jednak zanosi się na jakąś Wigilię. Koty mnie nie dotyczą. Muszę coś zrobić z tym śledziem. Muszę coś zrobić z tymi świętami. A kysz, wszystkie uprzedzenia! Niech zstąpi tu natychmiast Duch Święty i magię ze sobą przyniesie. Trochę cudu spirytualnego uniesienia, trochę piękna polskiej tradycji, trochę uroku rodzimego folkloru. Ale nie tego z cepelii. Takiego ci u nas dostatek. Sprzedaje się na prawo i lewo, za grube pieniądze. Chodzi bardziej o rzeczy, których kupić się nie da, które gubią się gdzieś po drodze (jak biedny Mikołaj, co już w nowych warunkach nie wyrabia). Błagam. Niech coś CZYSTEGO z tego wszystkiego ocaleje. Mam córkę. Jak nie dla mnie, to dla niej."
Anita Lipnicka "Na co komu święta?"

Tutaj dochodzimy do sedna całego tego pesymizmu. Swięta.

Po przeczytaniu komentarzy, w większości nie pozostawiających suchej nitki na szaro-burym obrazie najważniejszych dni w chrześcijaństwie, jaki serwuje nam p. Anita, mój podejrzliwy stosunek do felietonu trochę się zmienił (w czym pomogły mi również nieliczne głosy broniące punktu widzenia naszej piosenkarki). Zmusiłem się, by przemyśleć, dlaczego autorka felietonu napisała to, co napisała. I z przerażeniem odkryłem, że ja myślę podobnie.

Dzisiejsze Święta niewiele już mają wspólnego z okresem radowania się i wybaczania, jakim były kiedyś. Dzisiejsze Święta to, niestety, marketing. Święta są tylko dla prezentów. Wybaczanie wypierane jest przez wieczne narzekanie na ceny i tłumy w sklepach. Śnieg, bez którego kiedyś nie wyobrażano sobie Świąt, jest dziś tylko zawadą dla kierowców. Czas wolny wypełniony jest głównie gorączkowymi zakupami, wyczerpującym sprzątaniem i wielogodzinnym staniem nad garami. Św. Mikołaj reklamuje dziś tanie kredyty od podejrzanych firm i telefony komórkowe - i to najbardziej mnie irytuje w dzisiejszej komercjalizacji Świąt.

W Katowicach, moim rodzinnym mieście, na każdym kroku napotkać można ostatnio dwie wyjątkowo drażniące ulotki. Na jednej widnieje niemalże komiksowa, zajmująca ponad połowę kartki, twarz św. Mikołaja z wielkim nosem i poczciwym uśmieszkiem - a na jego brodzie wydrukowane "tanie kredyty, zadzwoń..., adres...". Na drugiej - twarz Mikołaja jest o wiele mniejsza i bardziej dystyngowana, co nie przeszkodziło autorowi reklamy umieścić w ustach świętego, za pomocą komiksowego dymku, słów "prezenty o wartości: " (lub coś w tym rodzaju). To są dla mnie dwa przykłady na osiągnięcie dna przez przesiąknięcie najgorszą stroną kapitalizmu.

Jest tak, jak pisze p. Lipnicka. Święta utraciły dużą część swojej magii przez to, że stały się produktem, który można (a wręcz należy) sprzedać. Przez przesyt piosenką pt. "Last Christmas" (którą, swoją drogą, poza okresem Bożonarodzeniowym, wszyscy szczerze nienawidzą). Przez Crazy Froga, który tę piosenkę scoverował. Przez Mikołaja sprzedającego komórki ze swoją ah, jakże uroczą asystentką. Przez rozpoczynające i kończące bloki reklamowe filmiki z kichającym reniferem. I przez to, że mało kto się temu przeciwstawia, a jeśli się przeciwstawia, to jest osądzany jako niespełna rozumu.

Smutne, że mało kto zauważa, że dzisiejszy św. Mikołaj, ten w czerwonym futerku i długą, białą brodą, to produkt marketingowców Coca Coli.

Całe szczęście, że są jednostki, które wciąż krzewią magię Świąt Bożego Narodzenia. Przykładem może być pani, która to, wychodząc ze swojego bloku w Piekarach, zobaczyła pewnego chłopaka (czytaj: mnie) i choć osobnik ów nawet jej nie zauważył, miał trochę spuszczoną głowę i spieszył się na autobus, nie przeszkodziło to rzeczonej kobiecie powiedzieć, z rozbrajającym uśmiechem na twarzy: "Wesołych Świąt". Pani ta, co usłyszałem już za swoimi plecami, życzeniami obdarzyła również innego przechodnia, co świadczy o tym, że lubi bezinteresownie dzielić się swoim świątecznym nastrojem z zupełnie obcymi ludźmi. Za to będę podziwiał ją do końca życia.

Na koniec chciałbym podziękować mojej rodzinie, że przynajmniej częściowo udaje jej się przeciwstawiać "sprzedawaniu" Świąt. Chciałbym również życzyć Ci, drogi Internauto, zdrowych, spokojnych Świąt i szczęśliwego, niezbyt bolesnego (pod względem głowy) skoku w Nowy Rok.

Zirytowany, ale pełen nadziei
Avraxis

PS. Z dumą zawiadamiam, że p. Lipnicka pod koniec cytowanego felietonu używa znanego (mam nadzieję) z tego bloga zwrotu "drogi internauto". Nawet, jeśli jest to zwykły zbieg okoliczności, to bardzo mnie on ucieszył - za co serdecznie, pani Anito, serdecznie dziękuję. :)